Spotkałem ją jesienią,
siedziała przygarbiona,
tuliła pod chałatem
kościste swe ramiona.
A zimny wiatr przegarniał
suchych traw czupryny,
wymiatał żółte liście
i rzucał na równiny.
I poszła moim śladem
i była moim cieniem,
choć chciałem ją przepędzić
rzucając w nią kamieniem.
A potem była zima
i mróz malował szkło
a ona przy mnie była
i wszystko podle szło.
Posępna bez uśmiechu
Skracała me oddechy,
ważyła me zasługi,
liczyła moje grzechy .
A później wszystko było
W rękach Pana Boga
a mnie dławiła rozpacz
a mnie dręczyła trwoga.
Trzymała mnie za serce,
Za ręce i za nogi,
czasami gdzieś znikała,
by wieszać nekrologi.
I nigdy nie lubiła
gdy się za mocno spiłem,
bo śmiałem jej się w oczy,
gardziłem nią i drwiłem.
Szarością ozdabiała
w mieszkaniu wszystkie ściany,
i słońce zaciemniała,
nań kładąc chmur dywany.
Czasami gdzieś wybyła,
zniknęła na dni parę,
na ogół u znajomych
kończyła starą sprawę.
Tak bardzo ją prosiłem,
marzyłem o tym skrycie,
niech wreszcie już to skończy,
niech mi odbierze życie.
Lecz ona była głucha,
bez duszy i bez serca,
jak zimny kawał lodu
co w piersi ma morderca.
Więc sam się tam wybrałem,
gdzie siedzi Dobry Bóg,
On palcem mi pogroził,
wyrzucił mnie za próg.
Gdy znów tu powróciłem,
gdy z oczu spadły mgły
to ludzi się wstydziłem,
na siebie byłem zły.
A jej już nie widziałem,
została w starym domu,
bo tam ją zostawiłem,
wyszedłem po kryjomu.
Ja wiem że mnie odnajdzie,
że kiedyś mnie zabierze,
lecz najpierw u czknę życia,
coś dotknę, sprawdzę, zmierzę.
A kiedy przyjdzie pora
by żegnać już ten świat,
to dumę chciałbym poczuć
z przeżytych trzeźwych lat.
SIGIMUND
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz