Wiara ma to do siebie, Że jeszcze po zniknięciu Nie przestaje działać. Ernest Reman

wtorek, 29 czerwca 2010

Alkohol w moim barku, cz.III

     Sądziłem wtedy, że alkoholik to ktoś całkowicie pozbawiony świadomości, kto musi odczuwać silny pociąg do wypicia alkoholu. Jest swego rodzaju zombie, który nic niewidzącymi oczyma podąża tylko drogą do alkoholowego samounicestwienia. Udawałem przed sobą, że ze mną wszystko jest w porządku, bo przecież nie odczuwam niczego takiego. Ponieważ miałem umysł zaprzątnięty sprawami całego świata i to na mych barkach, jak mniemałem spoczywał jego los, zupełnie nie dostrzegałem, że oszukuję samego siebie. Wmawiałem sobie, że alkoholizm to coś, co nie może zdarzyć się mnie. Dziecku alkoholika, które widziało jak jego ojciec powoli umiera dzień po dniu. Do głowy mi nie przyszło, że już jestem chory, że po prostu chcę być blisko alkoholu, chcę go mieć w zasięgu ręki, że wcale nie zależy mi na tym aby pozbyć się go z pola widzenia.


      
     Alkohol musiał już wtedy być obecny w moim otoczeniu. Musiał być blisko – możliwie jak najbliżej mnie, tak blisko jak nitrogliceryna dla chorego na serce. Nie uświadamiałem sobie wówczas, że ja już jestem zombie, że dostęp i łatwość zdobycia alkoholu jest dla mnie tak ważna. Wtedy był to dla mnie objaw normalności. To wydawało się takie nowoczesne. Alkoholowy ołtarzyk w salonie. Nie wyobrażałem sobie żeby mogło być inaczej. Wszyscy, a przynajmniej większość ludzi trzyma alkohol w domach. Ja też chciałem być normalny. Nie chciałem być chory. Nie godziłem się z wizją samego siebie jako człowieka ułomnego. Nie zdawałem sobie sprawy, że już dawno przestałem kontrować picie. Byłem już wtedy alkoholikiem robiącym wszystko aby tego nie dostrzec. Alkohol w moim barku stal się podmiotem, a nie przedmiotem. Kiedy po latach bezskutecznych prób odzyskania kontroli nad piciem wreszcie to sobie uświadomiłem usunąłem z go mieszkania.
  

poniedziałek, 28 czerwca 2010

Zapraszamy na mityng!

     Już w najbliższą środę mityng, na który zapraszamy wszystkie osoby uzależnione. Będzie to ostatni mityng tego półrocza, na którym podsumujemy dotychczasową działalność oraz wybierzemy chętnych do pomocy – inaczej nazywanej służbami. Zgodnie z tradycją grupy mityng ten będzie spotkaniem zamkniętym dla osób nieuzależnionych. Zainteresowanych działalnością AA zapraszamy na mityng otwarty, który odbywa się zawsze w pierwszą środę miesiąca – czyli już 7-go lipca. Jeżeli są wśród Was takie osoby – które chciałyby przyjrzeć się jak wygląda spotkanie, dowiedzieć się czegoś więcej o nas „trzeźwiejących alkoholikach” – to zapraszamy w przyszłym tygodniu. Mityng otwarty jest właśnie dla Was.

  
   
     Prowadząc działalność sprawozdawczo – wyborczą nie zapomnimy oczywiście o głównym celu naszego spotkania. 

Proponowany temat mityngu: Czy robiąc coś dla wspólnoty robię to także dla siebie samego?

Temat jest oczywiście jedynie sugestią. Nie musi zostać wykorzystany jeśli padnie inna propozycja. W życiu każdego biorącego udział w mityngu może wydarzyć się coś, czym zechce się podzielić z innymi i co może stać się tematem naszego spotkania.

niedziela, 27 czerwca 2010

Nareszcie wakacje!

    
     No i w końcu nadeszło lato. Słońce świeci mocniej, dni stały się dłuższe, a i ludzie sprawiają wrażenie pogodniejszych. Przed wieloma z nas okres letniego wypoczynku, inni w pocie czoła, wykonywać będą swoje obowiązki w pracy. W obu wypadkach warto pomyśleć o swojej trzeźwości, warto o nią zadbać zawczasu. Wakacje sprzyjają odchodzeniu od codzienności. Porzuceniu jej przynajmniej na chwilę. Odsunięciu na bok dręczących nas spraw i rozluźnieniu wewnętrznych hamulców. Większość ludzi w tych dniach – a ja nie jestem tutaj żadnym wyjątkiem - uwielbia przeistaczać się w kogoś zupełnie innego. Zagrać rolę, na którą w codziennym życiu, z różnych powodów nie mogą sobie pozwolić.


     Wszyscy znamy przyjemny stan beztroski i przyzwolenia na przynajmniej chwilowe zwolnienie z odpowiedzialności. Pamiętajmy jednak, że nam - osobom uzależnionym - folgowanie swoim emocjom może nie wyjść na dobre. Spieszę jednak zapewnić, że moim zdaniem nie ma oczywiście niczego złego w dawaniu sobie urlopu od prozy życia. Przynajmniej od czasu do czasu. Mówię jedynie, że często takie zachowania grożą wywołaniem przypadków niosących za sobą zagrożenie dla trzeźwości. A przeżyłem już ich kilka i nie skończyły się dla mnie dobrze. Jeśli dysponujesz doświadczeniem, a twoja trzeźwość jest już dostatecznie ugruntowana, doprowadzenie do takich sytuacji uruchomić powinno wewnętrzny system ostrzegawczy. Staram się go nie lekceważyć. Nie zdusić ani nie odsuwać od siebie jakby był najbardziej niepożądaną rzeczą w moim życiu. Po prostu zdaję sobie sprawę, że ochota na napicie się alkoholu może pojawić się znienacka. Taka jest cena choroby, na którą cierpię. Szukanie okazji do próbowania się już nie dla mnie. Znam nader dobrze poruszanie się w zatłoczonych nadmorskich alejkach, w których co dziesięć metrów ktoś oferuje spędzenie czasu w tętniącym życiem piwnym ogródku. Gwar i radość ulicy wakacyjnego kurortu. Gdy nachodzi mnie czasem myśl, żeby trochę odpuścić, żeby może wstąpić i posiedzieć chwilkę w rozbawionym, wyluzowanym towarzystwie włącza się we mnie logiczne myślenie. Wiem, że akurat wtedy pewnie nie napiłbym się alkoholu, ale czy nie byłby to pierwszy krok aby to uczynić? Czy nie miałoby to czegoś wspólnego z poddaniem się próbie? A może już mogę? Może już nie ma mojej choroby, może odeszła i teraz już będę pił w sposób kontrolowany? Natychmiast uświadamiam sobie, że nie ma o tym mowy. Porzuć nadzieję! – krzyczę w myślach do siebie. Moje osobiste doświadczenie podpowiada mi co stałoby się dalej.



     Na początku czułbym się zdezorientowany. Radosne chwile, jakie spędziłem w knajpie bez picia alkoholu zachęcałyby mnie do kontynuowania eksperymentu. Zacząłbym myśleć, że może z tym uzależnieniem wcale nie jest tak jak mówią. Już bez obaw chodziłbym do barów i pubów. W końcu – może nie zaraz i nie od razu złamałbym abstynencję. Jeszcze jakiś czas (a może nie?) piłbym w sposób kontrolowany. Rzecz jednak w tym, że nie postępowałbym w tym piciu jak człowiek zdrowy. Ja cały czas liczyłbym wypity alkohol, co dawałoby mi złudę kontroli. Planowałbym kiedy mogę wypić i ile. Stopniowo przesuwałbym granicę. W ogóle, w swoim piciu wykazywałbym wszystkie cechy uzależnienia. Bo na tym to właśnie polega. Jeśli sięgnę po alkohol to wszystkie znane mi mechanizmy uzależnienia włączą się z tą samą siłą, z jaką działały jeszcze niedawno - jakby nigdy nie zostały zatrzymane. To właśnie jest istota uzależnienia. Stopniowo piłbym coraz więcej, aż w końcu przestałbym trzeźwieć nawet na chwilę. Później ruszyłbym drogą całkowitej degradacji. Może jeszcze Bóg pozwoliłby mi się zatrzymać, ale równie prawdopodobne jest to, że nie umiałbym już tego zrobić. Znowu obudziłyby się we mnie wszystkie te demony, które odesłałem do lochów własnego umysłu. Przecież wcale się ich nie pozbyłem. One nie zniknęły, śpią jedynie pogrążone w letargu. Ale wystarczy tylko jedno skinienie… Strach, lęk i upokorzenie. Czarna rozpacz i wstyd. Słońce zgasłoby w moim świecie. Znowu wyblakłyby wszystkie kolory, znów w głowie pojawiłby się dobrze znany chaos i bezustanny krzyk, którego poza mną nikt nie może usłyszeć. Jeszcze raz zostałbym sam. Umarłby rozsądek i rozwiała się nadzieja. Życie straciłoby sens.

     Przypominając sobie ten stan uśmiecham się do siebie w myślach i powoli odchodzę w stronę plaży, nie oglądając się na rozbawiony, rozemocjonowany tłum ze szklankami, kieliszkami i kubkami w rękach.
     Pamiętam także, że to nie na mojej rodzinie, ani znajomych spoczywa obowiązek myślenia o tym, które sytuacje mogą stanowić dla mnie zagrożenie. Problem polega na tym aby w każdej sytuacji pozostawać wiernym zasadom. Swoim, bo zalecenia dla trzeźwiejących są już moimi zasadami. My alkoholicy aż nadto dobrze wiemy, że każdy powód jest dobry i każda okazja warta wykorzystania…

     A więc powinienem pamiętać, pomimo że szczególnie mocno właśnie w czasie wakacji chciałbym uciec od pamiętania. To właśnie zdolność przypominania czyni mnie wolnym. Zrdrowych, spokojnych i trzeźwych wakacji!

   

piątek, 25 czerwca 2010

Alkohol w moim barku, cz.II

       
      Po tym pierwszym razie poszło już gładko. Najbardziej odpowiadały mi sytuacje, gdy zostawałem sam na dłuższy czas. Mogłem sobie wtedy zupełnie nieskrępowany folgować w korzystaniu z alkoholu. Jakże byłem głupi sądząc, że jestem na tyle sprytny, że nikt nie potrafi dostrzec mojego picia… Byłem tak obłudny, że w rozmowach z innymi chwaliłem się swoją wiedzą na temat objawów choroby, jej skutków oraz zasad postępowania. Uważałem najwidoczniej, że mnie te zasady nie dotyczą. W mojej chorej opinii zalecenia skierowane były do innych – nie do mnie. Także ta dotycząca trzymania w domu alkoholu. Sądziłem, że to gruba przesada. Byłem skłonny przyznać, że są inne – ważniejsze zalecenia. Ale właśnie to i kilka innych uważałem za błahe i zupełnie nie przystające do życia. Oderwane od niego równie zdecydowanie jak rozprawy o pustynnieniu klimatu w czasie powodzi. Na moja opinię nie miało wpływu nawet to, że po uzupełnieniu zapasów w barku prawie od razu pozwalałem sobie łapać za butelczynę. Logika moich wywodów – przedstawianych samemu sobie - opierała się na założeniu dużej ogólności zaleceń. Według mnie zasady skierowane były do wszystkich, a ponieważ wszyscy to nie ja, uważałem że mogę stosować je wybiórczo tak jak sam uznam za stosowne. Innymi słowy, część z nich nie jest skierowana do mnie, a zwłaszcza ta część, która bezpośrednio wpływała na moje myślenie o sobie jako osobie chorej. Tak to sprytnie tłumacząc doszedłem do wniosku, ze jestem innym alkoholikiem. Może nie lepszym, nie gorszym ale z pewnością innym – takim, któremu należy się specjalne traktowanie. I żyłbym w tym przeświadczeniu dalej gdyby nie kolejna alkoholowa wpadka. Kolejny wstyd, upokorzenie i depresja. A potem kolejna i jeszcze jedna…


     W AA często mówi się o tym, że masz tak daleko do sięgnięcia po alkohol, jak duża odległość w metrach cię od niego dzieli. Nie dla mnie były wówczas takie hasła. Ja wiedziałem lepiej. Kiedyś moja żona przyłapała mnie na skrytym pijaństwie, co w końcu stać się musiało. Było mi bardzo wstyd, ale nie za fakt picia ale za to, że dałem się przyłapać…
cdn
         

czwartek, 24 czerwca 2010

Już po mityngu!

     
     I już po kolejnym spotkaniu! Znowu byliśmy razem – Ci, którzy mają już za sobą pewien staż trzeźwości, i Ci, którzy rozpoczęli dopiero swoją abstynencję. Znowu zgromadziliśmy się wokół świecy i podzieliliśmy się swoimi spostrzeżeniami na temat trzeźwienia. Było spokojnie, kameralnie i cicho. To zadziwiające jak nawet w dużej grupie osób może być cicho. A przecież rozmawialiśmy i dzieliliśmy się własnym doświadczeniem. Wymienialiśmy się poglądami. Nie milczeliśmy. A jednak było cicho…
     Pamiętam, że pierwszy raz zwróciłem na to uwagę , na jednym z mityngów, na który trafiłem niedługo po kolejnym zapiciu. Na początku nie potrafiłem nazwać tego stanu spokoju, ale wydawał mi się on czymś dobrym i pożądanym. Uwalniał mnie od zgiełku ulicy, a przecież dobiegały do mnie dźwięki ruchliwej części miasta. Byłem tam z rozbitą duszą, rozedrganymi nerwami, gonitwą myśli i brakiem jakiegokolwiek gruntu pod stopami. Nie, nie zrozumiałem od razu. Najpierw poczułem stan uspokojenia po każdym mityngu w jakim brałem udział. Gdy opuszczałem miejsce spotkania zawsze towarzyszył mi spokój. Później ze zdumieniem odkryłem jeszcze nadzieję i optymizm. Oczywiście te uczucia na początku nie trwały długo. Często po powrocie do domu i rzuceniu się w wir zajęć i obowiązków gubiłem gdzieś te emocje. Z czasem dostrzegłem, że zaczynają trwać coraz dłużej. W końcu sam zacząłem ich w sobie poszukiwać…
     Tym razem było nas niewielu. Ale to właśnie między innymi to wpływa na kameralny nastrój. Nie ma zamieszania i wrzawy, choć przyznaję, że tuż przed mityngiem pękł nam - podobno nietłukący - kubek z duraleksu. Oczywiście zgodnie z prawami Murphy’ego zrobił to wtedy gdy był już napełniony wrzątkiem i mógł wyrządzić jak największe szkody. Na szczęście nikt się nie oparzył, a sytuacja szybko została opanowana przy pomocy wiadra i mopa. Później już w skupieniu mogliśmy zająć się spotkaniem, a po jego zakończeniu bez pośpiechu rozstaliśmy się. Do zobaczenia za tydzień!


Wasz Skryba

środa, 23 czerwca 2010

Alkohol w moim barku, cz.I

    
     Pamiętam, że kończąc terapię, przy odejściu z ośrodka otrzymałem kartkę formatu A-4 z zaleceniami dla alkoholików, którzy chcą trzeźwieć. Byłem wówczas bardzo nieufny i zamknięty na, jak wydawało mi się wtedy, próby wchodzenia z butami w moje życie przez terapeutów. Cóż, wykształcone przez lata mechanizmy obronne działały w najlepsze i musiało minąć jeszcze wiele miesięcy zanim, stosując moje własne metody bronienia się przed zapiciem zorientowałem się, że nie odbiegają one od tych, które otrzymałem już wcześniej… Wyhodowane przez lata picia alkoholu pijane myślenie broniło ze wszystkich sił dostępu do mnie. W moim przypadku objawiało się to przede wszystkim myśleniem: terapeuta - mój wróg, członkowie AA - sekta, ja - najmądrzejszy. Ego jak u każdego uzależnionego od alkoholu rozrosło się do gigantycznych rozmiarów i z powodzeniem przysłaniało mi horyzonty.




     Jednym z pierwszych zapisów na które zwróciłem uwagę krytycznym okiem było zalecenie, aby zrezygnować z trzymania alkoholu w domu. Byłem przekonany i byłbym gotów bronić swego sądu, że w żaden sposób nie wpływa na moją świadomość jego obecność. Zupełnie nie zdawałem sobie sprawy, że pomimo iż nie czuję jakiegoś silnego przyciągania do barku, to alkoholikowi takiemu jak ja w zupełności wystarcza sama pewność, że w przypadku kryzysu zawsze można za niego złapać. I tak też właśnie było. W swoim domu trzymałem alkohol i choć wiedziałem już, że mam alkoholowy problem regularnie po niego sięgałem. Zwłaszcza gdy już zrobiłem to pierwszy raz...
     Najtrudniej było mi to zrobić właśnie ten pierwszy raz. Zerwać z dotychczasową abstynencją i poddać się nałogowi, cały czas przekonany, że wszystko jest jeszcze pod kontrolą. Na własnej skórze odczułem bolesną prawdę, że od pijących alkoholików różni mnie tylko pierwszy kieliszek. Dobrze pamiętam towarzyszące temu uczucia – narastające napięcie, niepokój, lęk, i niepohamowane pragnienie aby jak najszybciej przynieść sobie choć odrobinę ulgi… Towarzyszył mi wtedy zawód, że oto łamię kolejną daną samemu sobie obietnicę, że kolejny bastion mojej odpowiedzialności padł i przekroczona została kolejna granica. Nienawidziłem siebie za to. Za te wszystkie złamane zobowiązania i przyrzeczenia…
   cdn

wtorek, 22 czerwca 2010

Czternaście miesięcy

    
     Moja trzeźwość ma już czternaście miesięcy, więc pozwolę sobie na trochę refleksji. Kiedy rok temu w maju rozpocząłem terapię miałem bardzo nikłą nadzieję na sukces, choć bardzo pragnąłem tego trzeźwienia. Myślę że brak wiary spowodowany był tym, że raz już trzeźwiałem i wiedziałem ileż trzeba włożyć w to pracy i samozaparcia by gdzieś tam po czasie zobaczyć efekt.
     A drugą taką rzeczą dającą złe rokowania było to, że mieszkałem wówczas z dwoma czynnymi alkoholikami. Tak, że po terapii wracałem do alkoholowego świata wypełnionego alkoholowymi oparami, pijackim bełkotem i tworami pijanej wyobraźni. Jedyną rzeczą której się nie spodziewałem, a która była dla mnie bardzo korzystna było to, że im było na rękę że ja przestałem pić. Nie namawiali mnie do picia, jedna gęba do butelki mniej to luksus.


     Terapię odbywałem w ośrodku „Droga” w Dąbrowie Górniczej i szybko polubiłem to miejsce, jak i ludzi. Okazało się, że na ten początkowy, trudny dla mnie moment znalazłem alternatywę dla mojego picia - był nim kurs komputerowy. Terapię skończyłem pomyślnie, wyprowadziłem się z pijanego świata i zamieszkałem w miejscu, w którym kiedyś pozostawiłem moją przerwaną trzeźwość i gdzie widziałem dla siebie największe szanse na trzeźwe życie i rozwój. Różnie bywało przez te czternaście miesięcy, nie wszystko mi wychodziło i nie wszystko było takie, jak bym sobie tego życzył. Przez cały ten czas miałem kontakt z trzeźwiejącymi alkoholikami, zresztą prawie rok jeszcze byłem w terapii pogłębionej i uczestniczyłem w mityngach. Nigdy jednak nie upadałem na duchu bo wiedziałem, że kiedyś moja praca nad sobą da mi wymierne korzyści. Najwięcej korzyści odnoszę z otwarcia się na ludzi i otaczający mnie świat. Ułatwiło mi to budowanie zaufania, szacunku i wszystkiego tego co utraciłem przez picie.
     Zawsze będę powtarzał, że trzeźwienie to nie spacerek na Kopiec Kościuszki, tylko ciężka harówka. To także wyrzeczenia, trzeba przestrzegać zaleceń dla trzeźwiejących alkoholików bo ten, który tego nie robi zgubionym będzie i przekonałem się o tym na własnej skórze.
     Ten okres czternastu miesięcy to także radość i to zdecydowanie. To radość z tego, że potrafiłem się nauczyć cieszyć z rzeczy małych, codziennych. To radość z czyjegoś życzliwego uśmiechu, dobrego słowa, czy rady. Boże, jakże mi kiedyś tego brakowało. To takie moje perełki a ich suma to mój skarb, a że człowiek zachłanny bogactwa to chce więcej. Dzięki ludziom, którzy zauważyli we mnie człowieka który pragnie żyć inaczej dostałem kredyt zaufania w postaci pracy. Myślę że kredyt ten już spłaciłem, a praca ta jest najfajniejszą rzeczą jaką obecnie posiadam. Drugą taką ważną rzeczą dla mnie są środowe mityngi grupy „ W Drodze ”. Uczestniczę w nich od samego prawie początku istnienia i przez ostatnie pół roku nawet je prowadziłem. Panuje tam fajna atmosfera, duży luz, poruszane są ciekawe tematy, czuję że jestem wśród przyjaciół i gdybym nie mógł z jakiegoś powodu nie być na którymś z nich, czułbym się jak rozładowana bateria.
     Ostatnio odebrałem certyfikat umiejętności komputerowych i też jakąś tam dumę z siebie poczułem. Przypomniałem sobie momentalnie jak kiedyś się źle z tym czułem, że jestem analfabetą komputerowym - a teraz proszę. Naprawdę fajne uczucie. Chcę go poczuć znów i dlatego postanowiłem zdobyć średnie wykształcenie. Zaczynam od września w ogólniaku.

Czy się nie boję porażki?
     Przecież moje pijane życie było jedną wielką porażką, to co mi szkodzi zobaczyć czy umiem latać.
A co dalej z trzeźwością?
     Dokładnie to samo, ona jest najważniejsza! Trzeźwość to taka bombka choinkowa, ładna ale bardzo delikatna i krucha. Trzeba uważać żeby się nie zbiła.
     Natomiast reszta życia trzeźwiejącego alkoholika (praca, rodzina itd.), bez bombki po prostu nie przeżyje. Pełna symbioza!

Do zobaczenia w trzeźwości!

ZYGI